Doskonale pamiętam swoje pierwsze warsztaty w Łazienkach. Jako świeżo upieczona wolontariuszka miałam bardzo mgliste pojęcie o tym, jak to wszystko będzie wyglądać. Grupka dzieci, krótkie zwiedzanie pałacu, zajęcia plastyczne, pomoc w organizacji. Mówiłam sobie, że nie ma się czego bać - nie mam problemu ze zdobywaniem dziecięcych serc, robienie zdjęć to dla mnie sama przyjemność, trochę zdrowego rozsądku i uwagi – cóż więcej potrzeba? Sama rozkosz rozprawiać się z tak łatwym zadaniem jak warsztaty dla małolatów. Rozkosz to jedno, prostota to drugie, o czym względnie szybko miałam się przekonać.
Od progu Starej Kordegardy przywitała mnie urocza edukatorka, a ponieważ wszystkie przybory były już gotowe, to ucinając sobie małą pogawędkę od razu poszłyśmy pod Pałac na Wyspie.
I tu się zaczęło. Trójka gości w holu - pikuś. Piątka - akurat. Siódemka, ósemka, chwila nieuwagi i trzynasty królewicz w progu. Nie chcę kłamać co do finalnej liczby uczestników, bo później straciłam rachubę, ale w tamtej chwili jedyne co kręciło mi się po głowie to - bardzo dużo dzieci. Były to warsztaty dla maluchów, więc wszystkim towarzyszyli rodzice. Stwarzało to wrażenie kolorowego tłumu, który choć pełen był dobrych chęci, poruszał się w sposób totalnie nieskoordynowany i impulsywny.
Początkowo trochę rozkojarzeni, ale robiący wszystko co w naszej mocy – ja, uczestnicy i ich opiekunowie, podążyliśmy za naszą przewodniczką na zwiedzanie. Tematem zajęć, jednych z cyklu Okulary Salomona, była woda. Zatrzymaliśmy się więc na dłużej przy błękitnych, holenderskich kafelkach i przy dawnej sali kąpielowej. Wtedy to okazało się, że w niepojęty, magiczny sposób można przeprowadzić grupę bezpiecznie przez muzealne sale, a na dodatek zainteresować pięciolatków na tyle, aby sami szukali mitycznych postaci na freskowych groteskach i plafonach.
Najciekawsza część miała się dopiero zacząć. Po znalezieniu morskich inspiracji udaliśmy się na praktyczną część warsztatów z powrotem do Starej Kordegardy. Pamiętam, że byłam pod wrażeniem organizacji, dzięki której bez stresu i zbędnych komplikacji, w miarę swobodnie, ale wciąż w wygodnym porządku poruszaliśmy się po parku. Oczywiście największy chaos złapał nas przy samym wejściu. Zdejmowanie kurtek i szalików, małe butki wędrujące po całej przestrzeni, badające nowe pola zabaw. Tak naprawdę to jako jedyne się nie zmieniło – moment zdejmowania kurtek nadal trochę mnie przeraża... Całe szczęście w nadchodzących miesiącach wieszaki będą dla mnie łaskawe i może wreszcie zamiast puchówkami zaczną obrastać jedynie pojedynczymi, zakurzonymi kaszkietami.
Pozostając w kręgu wodnej symboliki, nastroje panujące podczas warsztatów można przyrównać do humorów morza. Nieśmiała cisza na zmianę z wzburzonym, rozhulanym oceanem. Po sztormie kurtek, wrzucone w nowe środowisko, przez chwilę wszystkie dzieci są grzeczne i ciche. Potem zaczynają się rozkręcać, odpowiadać na pytania i ten moment jest moim ulubionym. Dopiero wtedy można poznać tych małych, fascynujących ludzi. Często tematy oscylują wokół marzeń i zainteresowań. Dzieci rozszerzają wiedzę na różne tematy, rozwijają się plastycznie, ale i bardzo często pozwalają nam odkryć wielość charakterów i osobowości - czy to tworzymy maski, czy medale za swoje osiągnięcia, czy swoje prywatne akwarium. Dzieci bardzo chętnie mówią o tym co chciałyby robić, kim chciałyby być. Zazdroszczę im tego, że jeszcze mogą żyć marzeniami i być każdym, będąc jednocześnie w stu procentach sobą. To bardzo wzbogacające. Dzięki temu ci nowi znajomi to też świetni modele, prawdziwy skarb dla fotografa!
Po tym pierwszym szoku, żadna liczba nowych twarzy mnie nie przeraża. Czy dziesięć, czy dwadzieścia - to już nie ma znaczenia. Zadania są na tyle wciągające, że nierzadkie są momenty, kiedy każdy grzecznie siedzi przy stole i dłubie przy swoim wynalazku, a wolontariusz, gdyby nie miał aparatu, albo sam nie zajmował się swoim własnym “cudem” (co się zdarza:), mógłby umrzeć z nudów z braku obowiązków. Całe szczęście jest o wiele więcej ciekawych rzeczy niż tylko pilnowanie porządku. Tak więc mi osobiście udało się poznać już przyszłych inżynierów, wojskowych, mistrza budowli z Lego, piosenkarkę, szóstkową uczennicę z matmy i konstruktorkę najwyższych poduszkowych wież. Przekonałam się też, że dzieci to naprawdę duża odpowiedzialność i rodzic powinien wyposażyć się nie tyle w cierpliwość, co w zamiłowanie do sztuk plastycznych, bo często przy pracy z młodszymi grupami nie wiem, czy gratulować ładnych skrzydeł dziecku, czy tacie. I mówię to bez cienia zgryźliwości, a jedynie z ciepłym uśmiechem. Przecież najważniejsze, żeby wszyscy byli zadowoleni, a tak jest… praktycznie zawsze. Dlatego cieszę się, że jest miejsce, gdzie tak miło i twórczo można spędzić niedzielne przedpołudnie i wszystkim spacerowiczom, tym małym jak i dużym serdecznie polecam przyjście na warsztaty. Wszystkim czytającym, być może, do zobaczenia...
Wolontariuszka z aparatem, Natalia.